XIV PRZYSTANEK WOODSTOCK
Serce waliło mi jak oszalałe. Nigdy wcześniej nie było mi dane odczuć takiego podekscytowania i radości jednocześnie. Gdy tylko wysiadłam z samochodu i postawiłam pierwszy krok na polu namiotowym, zaczynałam wierzyć w to, co właśnie się dzieje. Nietrudno było znaleźć drogę, którą miałam podążać. Wszyscy szli w jednym kierunku, rozmawiając i śmiejąc się. Przyśpieszyłam kroku, prawie biegłam, bo już słyszałam pierwsze, choć ciągle niewyraźne dźwięki. Mijałam zakochane pary, fotografów, mężczyznę z różowymi warkoczami, księży, małżeństwo z dwójką dzieci, grupkę osób wysmarowanych w glinie. Było coraz głośniej. Mieszały się nie tylko wyjątkowe osobowości, ale również odgłosy z różnych części tego „miasteczka”. Nagle podszedł do mnie młody chłopak. Pachniał fast foodem, był cały w kurzu. Rzucił mi się w ramiona i wyszeptał: „Zobacz jak jest cudownie!”. Wychyliłam się przez jego ramię, po lewej stronie dostrzegłam dużą scenę. Grał jakiś zespół reggae, a ja pierwszy raz odkąd tutaj byłam, uśmiechnęłam się szczerze i szeroko. Tak, właśnie tak. Byłam na Woodstocku.
Doszłam pod samą scenę. Wmieszałam się w tłum bawiących się ludzi i dałam ponieść afrykańskiej muzyce. Po kilku skocznych utworach na scenę wszedł Jurek Owsiak. Podziękował za liczne przybycie, życzył miłej zabawy. Radosny i uśmiechnięty, jak zawsze. W tej samej chwili zaczęło padać. Najpierw delikatnie kropić, a potem niebo rozpłakało się na dobre. Deszcz jednak nie wystraszył nikogo. Taniec w deszczu był jeszcze bardziej radosny i przyjemniejszy, niż ten przed chwilą. Choć każdy z nas był przemoczony po samą bieliznę, to byliśmy szczęśliwi, że dano nam szansę bycia tu razem. Szansę na wspólne przeżywanie tych artystycznych doznań.
Akademia Sztuk Przepięknych znajdowała się na wprost dużej sceny. Weszłam do małego, białego namiotu, gdzie odbywały się warsztaty muzyczne. Można było nauczyć się grać na gitarze, a potem wspólnie, przy akompaniamencie strun zaśpiewać. Przyłączyłam się do jednego kręgu, gdzie wszyscy ciepło mnie przywitali i poprosili, żebym wybrała piosenkę. Zaproponowałam „Nothing else matters” Metallici, którą jak się okazało, znali wszyscy. Z każdym kolejny dźwiękiem wydobywającym się mojego i kilku innych gardeł byłam coraz bardziej wzruszona. Chciałam wtedy zatrzymać czas, obawiając się, że ta chwila ucieknie i już nigdy się nie powtórzy. Oczywiście, nie powtórzyła się, ostatecznie nic dwa razy się nie zdarza. Były jednak inne, równie godne wspominania chwile.
Drugiego dnia znałam woodstockowe miasteczko na tyle dobrze, że wychodzą na poszukiwanie nowych wrażeń nie wzięłam ze sobą mapki. Nie zabrałam także planu koncertów, dlatego zmierzając pod folkową scenę czekałam na niespodziankę. Usłyszałam bardzo energetyczną muzykę. Melodia wydawała mi się znajoma. Zespół Pietuchy (nazwę sprawdziłam będą już w domu) grał „Kalinkę” w zaskakującej stylizacji. Rosyjska muzyka ludowa całkiem rozgrzała moje serce, a moje nogi podskakiwały coraz szybciej, by nadążyć
za narastającym tempem.
Oczarowana rosyjskim temperamentem przeniosłam się pod scenę główną, gdzie rozkładali się jacyś muzycy. Zdziwiła mnie ilość instrumentów oraz ich rozstawienie. Zaraz jednak wszystko się wyjaśniło. Na scenę weszli muzycy, a potem Wiesław Ochman i 7 innych tenorów z Mazowieckiego Teatru Muzycznego Operetka . Ich głosy były tak niesamowicie mocne, a to co z siebie wydobywali tak pozytywne, że porwali za sobą całą woodstockową publiczność i po kilku chwilach neapolitańskie „’O sole mio” było śpiewane na sto tysięcy gardeł. To wspomnienie, jako że magiczne i było spotkaniem z czymś dotąd prawie nieznanym, najbardziej utkwiło mi w pamięci.
Po występie Wiesława Ochmana i jego przyjaciół, którzy oczywiście dali niezliczoną ilość bisów, ciągle stałam pod sceną. Nie czekałam długo. Zza kulis wyłonili się Waglewski ze swoimi synami, tworzący wspólnie projekt o nazwie Męska muzyka. Projekt ten jest doskonałym dowodem na to, jak trzech artystów, na co dzień wykonujących inne style muzyki, mogą się połączyć i stworzyć coś naprawdę dobrego i ciekawego muzycznie. Drugiego dnia wieczorem niebo było wyjątkowo piękne, właśnie zaszło słońce, a Waglewscy śpiewali: ”Siedzę na ławce, sięgam głową do chmur
A niebo jest gładkie i nie ma w nim dziur”.
Jeszcze tego samego dnia, udało mi się odwiedzić Klejnot Orientu. To było niesamowite spotkanie z Indiami, hinduską kulturą i religią. Niestety, samej nie udało mi się tego doświadczyć, ale można było zgłębić tajniki jogi, pomalować sobie twarz czy zjeść tradycyjny, wegetariański posiłek. Udało mi się jednak wyciszyć w namiocie Hare Kryszny. Było to ciekawe i niezwykłe doświadczenie duchowe.
Przystanek Woodstock, wbrew głoszonym stereotypom, jest wyjątkowym miejscem. Jedynym taki, gdzie miesza się tyle kultur, religii, a nie trzeba się pod żadną „podpinać”. Nie masz naklejone na plecach: „Jestem katolikiem” albo „Jestem punkiem”. Tam możesz otworzyć się na nowe doznania, dotknąć wszystkiego, poznać to, co było dotąd nieznane bądź ukrywane. Przystanek Woodstock to nie tylko kilka dni wspaniałych koncertów. To gigantyczne wydarzenie kulturalne, które niewątpliwie było najbardziej magicznym doświadczeniem mojego życia. Przyświecała mi tylko jedna zasada: love&peace, nic więcej tam nie trzeba. Do zobaczenia za rok.
(Komentować może tylko zalogowany użytkownik, który wykonał rejestrację pełną.)
28.09.2008 21:00 od: Zoska
To musiało być naprawdę niesamowite przezycie. Obawiam się, że moja wyobraźnia nie działa tak obbszernie, by wyobrazić sobie chociażby jeden taki namiot. ;) Jednak to masowe "O sole mio" udało mi się usłyszeć - co prawda w słuchawce telefonu, ale to już jednak coś ;). I przekonałąm się, że stereotypy o Woodstocku są nieprawdziwe i głoszą je ludzie, którzy nie mają pojęcia, co to jest. Życzę Ci, abyś za rok również mogła przeżyć tę fascynującą przygodę. Pozdrawiam serdecznie ;)